czwartek, 19 grudnia 2013

Jak wygląda chomik tańczący sambę?

13.12.20**
Noc przyszła dzisiaj o wiele później niż zwykle. Nie wpuściłam jej. Siedziałam okryta kocem w starym, bujanym fotelu i nie miałam ochoty wpuszczać nikogo. Skąd bierze się to przeświadczenie, że w odwiedziny można przyjść o każdej godzinie dnia i nocy? Oczekiwałam jej o wiele wcześniej. Jeśli nie przybyła na czas, to jej problem. Zdecydowałam, że ten raz poradzę sobie bez niej!

14.12.20**
Dzień minął mnie niepostrzeżenie. Nie rozpoznałam go wśród tumanów kurzu unoszących się przed moimi oczami. Tańczyły mi taniec radości. Niech tak będzie. Spotkamy się jutro.

15.12.20**
Dzisiaj rozpoznałam go bez problemu. Przystanął przede mną i uchylił kapelusza. Uśmiechnął się niepewnie pytając czy nie pamiętam jak miał na imię chomik tańczący sambę. Oczywiście, że nie pamiętałam. Chomiki mają zbyt absurdalne imiona, żebym mogła je spamiętać. Zapytałam jak on ma na imię. Uraziło go to więc odszedł nie mówiąc mi nawet do widzenia. Zresztą, więcej go nie zobaczę, każdy kolejny przechodzący dzień jest już inny. Ten nie wróci nigdy.

16.12.20**
Mój fotel musiał przemieścić się w czasie. Rankiem nadszedł dzień i bez pytania zdradził mi swoje imię. Zdało mi się, że to jeszcze nie jego kolej. Ten powinien był nadejść dopiero za kilka dni. Być może bał się spóźnić więc w akcie nadgorliwości postanowił przyjść zbyt wcześnie. Widząc moje zmieszanie spojrzał mi w oczy i powiedział, że przyszedł dokładnie na czas. Ani wcześniej, ani później. Nie rozumiem jak to możliwe. Liczyłam wszystkich; i tych dziennych przechodniów i podążające za nimi noce. Nie mogło ich jeszcze być aż tylu!

17.12.20**
Dziś czekam na noc. Chcę żeby przyszła i pozwoliła mi chwilę odpocząć. Ścierpłam już od siedzenia w tym starym fotelu, a pisanie tego dziennika powoli przestaje mieć sens. Nie umiem prawidłowo zapisać daty, nie wiem jaki mamy dzień. Potrzebuję odpoczynku. Jeżeli noc znów nadejdzie zbyt późno, to konsekwencje mogą być poważne. Nie dam rady wstać i otworzyć jej drzwi. Nawet jeśli będzie kołatać w nie bardzo długo. Potrzebuję chwili odpoczynku.

18.12.20**
Czekając napisałam już zbyt wiele słów. Kolejne dni i noce stają się zbyt do siebie podobne. Muszę odpocząć. Zmęczyło mnie siedzenie na tym fotelu, ale nie mogę wstać i odejść. Na to jest już zbyt późno. Jeżeli przestanę pisać, to zerwę mój ostatni kontakt. Wczorajsza noc powiedziała mi, że to już niedługo, że potrzeba mi jeszcze tylko trochę siły. Uwierzyłam jej, ale gdy zobaczyłam dzisiejszy dzień moja wiara uleciała niczym lekki obłok. Miał zmartwioną minę, gdy popatrzył mi w oczy. Co w nich wyczytał? Czy można w czyichś oczach wyczytać coś, o czym ich właściciel nie wie?

19.12.20**
Dzisiaj zrozumiałam, że muszę zawrócić. To już czas. Mój fotel jest z dnia na dzień coraz bardziej wysiedziany. Dalej z pewnością nie czeka mnie żadna droga. Moją jedyną droga jest teraz droga wstecz, choć to wbrew zasadom. Nie można żadnego dnia, ani żadnej nocy spotkać po raz drugi, ale będę musiała to zrobić. Nie mogę czekać dłużej. O północy chomik odtańczył swoją sambę i zniknął. Nie zdążyłam zapytać go o imię.  

czwartek, 12 grudnia 2013

Sklep Tytoniowy - Álvaro de Campos (Fernando Pessoa)

Jestem niczym
Nigdy nie będę niczym
Nie mogę chcieć być niczym
A przecież mam w sobie wszystkie sny świata

Okna mojego pokoju
Mojego pokoju, pokoju jednego z milionów ludzi, o którym nikt nie wie kim jest
(A gdyby wiedział, co mógłby wiedzieć?)
Zwracasz się ku tajemnicy pewnej ulicy przemierzanej nieustająco przez ludzi,
Ku ulicy niedostępnej żadnym myślom.
Prawdziwej, niemożliwie prawdziwej, pewnej, nieświadomie pewnej
Jak tajemnica rzeczy ukryta w kamieniach i istotach
Jak śmierć przynosząca wilgoć murom i siwe włosy ludziom
Jak Przeznaczenie prowadzące powóz wszystkiego drogą niczego

Jestem dziś pokonany, jak gdybym poznał prawdę
Mam dziś umysł jasny, jak gdybym wkraczał w śmierć
I nie miał silniejszej więzi z rzeczami
Niż pożegnanie zmieniające ten dom i tę stronę ulicy
W rząd wagonów pociągu, i odjazd odgwizdany
Z wnętrza mojej głowy,
I drżenie mych nerwów i skrzypienie kości w chwili odjazdu

Jestem dziś zagubiony jak ten, kto myślał i poznał i zapomniał.
Jestem dziś rozdarty pomiędzy lojalnością, którą jestem winien
Sklepowi Tytoniowemu po drugiej stronie ulicy, jako rzeczy realnej zewnętrznie
I wrażeniu, że wszystko jest snem, jako rzeczy realnej wewnętrznie

Przegrałem we wszystkim
Ponieważ nie miałem żadnego celu, być może wszystko było niczym
Od nauk, jakich mi udzielono
Uciekłem przez okno na tyłach domu.
Zawędrowałem na wieś z wielkimi zamiarami
Lecz odnalazłem tam tylko trawę i drzewa
A gdy byli ludzie, to tacy sami jak wszędzie
Odchodzę od okna, siadam na krześle. O czym mam rozmyślać?

Cóż wiem ja o tym, czym będę, ja, który nie wiem czym jestem?
Być tym o czym myślę? Lecz myślę o byciu tyloma rzeczami!
I jest tylu, którzy myślą być tym samym, lecz nie możemy być tym wszyscy!
Geniusz? W tej chwili
Sto tysięcy umysłów widzi się w snach genialnymi jak ja
A historia nie wspomni, któż wie?, nawet o jednym.
Nie pozostanie choćby mierzwa tylu przyszłych podbojów
Nie, nie wierzę w siebie
W każdym domu wariatów obłąkani szaleńcy mają tak wiele prawd!
Ja, który nie mam żadnej prawdy, jestem bardziej czy mniej prawdziwy?
Nie, ani w siebie…
Na ilu poddaszach i nie-poddaszach tego świata
Nie ma w tej godzinie geniuszy-dla-samych-siebie śniących?
Ileż pragnień wzniosłych i szlachetnych i wyrazistych -
Tak, prawdziwie wzniosłych i szlachetnych i wyrazistych -
Lecz któż wie czy osiągalnych,
Nigdy nie ujrzy prawdziwego światła słonecznego, ani nie zostanie wysłuchanych przez ludzi?
Świat należy do tego, który rodzi się by go podbić
A nie do tego który śni, że mógłby go podbić, nawet gdyby miał rację.
Miałem marzenia większe niż czyny Napoleona.
Utuliłem do wyimaginowanej piersi więcej ludzkich istnień niż Chrystus,
Stworzyłem w sekrecie filozofie o jakich żaden Kant nie napisał.
Lecz jestem, i być może zawsze będę, tym z poddasza,
Nawet jeśli nie mieszkam na nim;
Zawsze będę tym, który nie narodził się w tym celu;
Zawsze będę jedynie tym, który miał zalety;
Zawsze będę tym, który czekał by otwarli mu drzwi pod ścianą bez drzwi
I zaśpiewał pieśń Nieskończoności w jakimś kurniku,
I usłyszał głos Boga w zakrytej studni.
Wierzyć w siebie? Nie, ani w nic.
Niech Natura wyleje na moją rozpaloną głowę
Swoje słońce, swój deszcz, wiatr mierzwiący moje włosy
I resztę, która nadejdzie, jeśli nadejdzie lub musi nadejść, lub niech nie nadchodzi
Sercowi niewolnicy gwiazd
Zdobyliśmy cały świat zanim wstaliśmy z łóżka
Lecz obudziliśmy się i jest on zamglony
Wstaliśmy i jest on obcy
Wyszliśmy z domu i jest on całą ziemią
I Układem Słonecznym i Drogą Mleczną i Nieokreślonym

(Jedz czekoladki, mała;
Jedz czekoladki!
Spójrz, nic w świecie nie ma więcej metafizyki niż czekoladki.
Spójrz, wszystkie religie świata nie nauczą więcej niż cukiernia.
Jedz, brudasie, jedz!
Czyż mógłbym jeść czekoladki z tą samą prostotą z jaką jesz je ty!
Ale zastanawiam się i, zdejmując srebrny papier, który jest folią aluminiową,
Rzucam to wszystko na podłogę tak, jak rzuciłem życie.)

Ale przynajmniej z rozgoryczenia z powodu tego, czym nigdy nie będę
Pozostają te pospiesznie zapisane wersy,
Zburzona brama do Niemożliwego.
Ale przynajmniej ofiarowuję samemu sobie pogardę bez łez,
Szlachetny choćby w tym szerokim geście, którym zrzucam
To brudne ubranie, którym jestem, pozbawiony miejsca w odwiecznym biegu rzeczy,
I zostaję w domu bez koszuli.

(Ty, która pocieszasz, która nie istniejesz i dlatego pocieszasz
Albo grecka bogini, wyobrażona jako ożywiony posąg,
Lub rzymska patrycjuszka, niemożliwie szlachetna i nikczemna,
Lub księżniczka trubadurów, czarująca i barwna,
Lub osiemnastowieczna markiza, wydekoltowana i odległa,
Lub słynna kurtyzana z czasów naszych ojców,
Lub nie wiem cóż nowoczesnego – nie wyobrażam sobie niczego -,
Wszystko to, czymkolwiek by było, czym byś była, jeśli może natchnąć, niech natchnie!
Moje serce jest jak opróżnione wiadro
Tak jak ci co przywołują duchy, przywołuję
Sam siebie i nie odnajduję niczego.
Podchodzę do okna i widzę ulicę z absolutną jasnością.
Widzę sklepy, widzę chodniki, widzę przejeżdżające samochody,
Widzę ubrane żywe istoty, które się mijają,
Widzę psy, które też istnieją,
A wszystko to ciąży mi jak wyrok wygnania,
I wszystko to jest mi obce, tak jak wszystko inne.

Żyłem, uczyłem się, kochałem i nawet wierzyłem,
A dziś nie ma żebraka, któremu bym nie zazdrościł dlatego tylko, że nie jest mną.
Dostrzegam łachmany i rany i fałsz każdego z nich,
I myślę: być może nigdy nie żyłeś, nie uczyłeś się, nie kochałeś, ani nie wierzyłeś
(Bo wszak możliwym jest dokonywać tego wszystkiego nie zrobiwszy niczego);
Być może ledwie istniałeś, tak jak jaszczurka, gdy odcięto jej ogon
I ten ogon wije się wciąż u boku jaszczurki

Zrobiłem ze sobą to, czego nie umiałem,
A tego co mogłem nie zrobiłem
Kostium, który przywdziałem był pomylony
Rozpoznali mnie od razu jako tego, którym nie byłem i nie zaprzeczyłem i zgubiłem sam siebie.
Gdy chciałem zdjąć maskę,
Była przytwierdzona do twarzy.
Gdy ją zdjąłem i zobaczyłem się w lustrze
Byłem już stary
Byłem pijany, nie umiałem już nosić kostiumu, którego nie zdjąłem.
Wyrzuciłem maskę i zasnąłem w garderobie
Jak pies tolerowany przez zarządcę
Gdyż jest nieszkodliwy
I zapiszę tę historię by dowieść, że jestem wzniosły


Muzyczna esencjo moich bezużytecznych wierszy,
Gdybym tylko mógł spojrzeć na ciebie jak na coś, co sam stworzyłem,
Zamiast wiecznie tkwić naprzeciw Sklepu Tytoniowego z przeciwnej strony ulicy,
Depcząc stopami świadomość własnego istnienia,
Jak dywan, o który potyka się pijany
Albo wycieraczkę bez żadnej wartości, którą ukradli Cyganie.

Lecz właściciel Sklepu Tytoniowego podszedł do drzwi i zatrzymał się w nich.
Dostrzegłem go z bólem źle odwróconej głowy
I z bólem źle pojmującej duszy.
On umrze i ja umrę.
On pozostawi szyld, ja pozostawię wiersze.
W pewnym momencie umrze także szyld i umrą także wiersze.
Potem umrze i ulica, na której był szyld,
I język, w którym napisano wiersze.
Umrze także wirująca planeta, na której wszystko to się wydarzyło.
Na innych planetach, w innych galaktykach jakieś istoty podobne do ludzi
Będą wciąż tworzyły rzeczy podobne do wierszy i żyły pod rzeczami podobnymi do szyldów,
Zawsze jedna rzecz naprzeciw drugiej,
Zawsze jedna rzecz równie bezużyteczna jak druga,
Zawsze niemożliwe tak samo głupie jak możliwe,
Zawsze tajemnica w głębi tak samo prawdziwa jak sen o tajemnicy powierzchownej,
Zawsze ta lub zawsze inna rzecz, lub ani jedna ani druga.

Ale jakiś mężczyzna wszedł do Sklepu Tytoniowego (by kupić tytoń?),
I wiarygodna rzeczywistość staje nagle przede mną.
Podnoszę się energiczny, zdecydowany, ludzki,
I podejmę próbę zapisania tych wierszy, w których mówię coś przeciwnego.

Zapalam papierosa rozmyślając o tym, jak będę je pisał
I w tym papierosie odnajduję wyzwolenie od wszelkich myśli.
Podążam za dymem jak za własnym szlakiem,
I raduję się, w tej chwili wzruszającej i właściwej,
Wyzwoleniem od jakichkolwiek domysłów
I świadomością, że wszelka metafizyka jest wynikiem złego samopoczucia.

Później odchylam się do tyłu na krześle
Nieprzestając palić
Jak długo Los mi na to pozwoli, będę wciąż palił

(Gdybym ożenił się z córką mojej praczki
Być może byłbym szczęśliwy.)
Zrozumiawszy to wstaję z krzesła. Podchodzę do okna.

Mężczyzna wyszedł ze Sklepu Tytoniowego (chowając resztę do kieszeni spodni?)
Ach, znam go: to pozbawiony metafizyki Esteves.
(Właściciel Sklepu Tytoniowego stanął w drzwiach.)
Jakby wiedziony boskim natchnieniem odwrócił się i zobaczył mnie
Pomachał mi na pożegnanie, zawołałem do niego Żegnaj Esteves! I wszechświat
Zrekonstruował się na moich oczach, bez ideałów i nadziei,
A właściciel Sklepu Tytoniowego uśmiechnął się.


tłumaczenie: Dorota Grzybek
na podstawie: http://www.citador.pt/poemas/tabacaria-alvaro-de-camposbrbheteronimo-de-fernando-pessoa

środa, 11 grudnia 2013

Gęsie Pierze

Gęsie Pierze ogarnięte rezygnacją zmagało się z powszechnie znaną zasadą nieuchronności losu. Dlaczego muszę skończyć w poduszce? – pytało świadome, że najpewniej czeka je taki właśnie los. Dlaczego mam stać się bezimiennym wypełnieniem takiej czy innej podpory pod czyjąś głowę? – lamentowało bezustannie (co doprowadzało wszystkich wokół do szewskiej pasji). Czy tylko dlatego, że jestem gęsim pierzem? A przecież nie było moją decyzją stanie się nim! Czemu mój los ma być z góry przesądzony wyłącznie z powodu faktu, że przyszło mi żyć na tym świecie jako pierze, na dodatek gęsie? Jednak na nic zdały się jego lamenty i protesty (zresztą całkiem bezgłośne, bo czy ktokolwiek kiedykolwiek słyszał, żeby pierze miało głos?). Los szykował już dla niego w zanadrzu odpowiednią poduszkę. 

środa, 4 grudnia 2013

Panna Lukrecja i kwestia kalosza

Stojąc w kolejce po cotygodniowy przydział selera Panna Lukrecja zdała sobie niespodziewanie sprawę z faktu, że niczego innego na świecie nienawidzi tak bardzo jak gumowych kaloszy. Było to odkrycie o tyle istotne, że posiadała jedynie taki właśnie rodzaj obuwia, w niebagatelnej skąd inąd ilości siedmiu par (co zdecydowanie należy podkreślić). Sparaliżowana powagą odkrycia przegapiła swoją kolejkę, przez co (jakby mało miała nieszczęść na głowie) straciła szansę na przydział. Odeszła szybkim krokiem czując narastającą w niej z każdą minutą nienawiść. Mijając sklep z konfekcją męską zatrzymała się przerażona przed jego witryną. W szybie zobaczyła nic innego tylko odbicie własnych odzianych w kalosze nóg. Zrzuciła je czym prędzej i ukradkiem pozostawiła w mijanej studzience kanalizacyjnej (zrządzeniem losu wyjątkowo otwartej). Przecież któregoś dnia mogłam utknąć w tych kaloszach już na zawsze? Co by się wtedy ze mną stało? Zaczęła zastanawiać się dość poważnie nad tym problem, przez co kalosz w jej wyobraźni stał się ogromną, czyhającą na jej wolność, pułapką. Targana emocjami, zataczając się, tracąc dech, ledwo zdołała dotrzeć do własnego mieszkania. Gdy nareszcie (mimo licznych niesprzyjających okoliczności) jej się to udało padła oszołomiona na fotel i nie wiedząc zupełnie co zrobić postanowiła dokończyć układanie rozpoczętego tydzień wcześniej pasjansa.

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Skutek zdecydowanie uboczny fascynacji Kodeksem Hammurabiego

Operacja się nie udała. W każdym razie nie tak, jak tego oczekiwali. Tyle, że oni oczekiwali cudu! Sprowadzili mnie do człowieka, który właściwie już nie żył, i chcieli, żebym go operował. No cóż, miałem wybór. Mogłem odmówić i powiedzieć im, że wszystko jedno, czy pokroję go na kawałki i poskładam od nowa, czy też w ogóle nie dotknę - on i tak umrze. Wtedy czekałaby mnie zaledwie zemsta zrozpaczonej rodziny. Nóż w plecy w jakimś ciemnych zaułku (nikt by się nie dowiedział: żaden wariat nie oskarży o zabójstwo nie mając dowodów - szkoda życia..!), a tak groziła mi jedynie utrata ręki.
Poszedłem więc z podniesionym czołem zmierzyć się z przeznaczeniem (wcześniej pożegnawszy się z moją ręką). Stanąłem nad pacjentem, wziąłem nóż do ręki i naciąłem go w kilku miejscach - tak, żeby wyglądało to w miarę prawdopodobnie. Żal mi było biedaka, chociaż on już nawet nie czuł, że coś z nim robią i wierzcie mi - było to dla mnie jedyne pocieszenie... Kiedy byłem już pewien, że umarł, odwróciłem się do jego brata - jedynego członka rodziny, któremu starczyło odwagi, żeby mi asystować - i przekazałem mu tę smutną nowinę.
Zrozpaczeni ludzie potrafią być nieprzewidywalni, a mnie tamtego dnia prześladował niesamowity pech, więc gdy te dwie okoliczności nałożyły się na siebie, stałem się odpowiedzialny za śmierć dwóch ludzi. Pierwszym był mój pacjent, drugim jego brat. Gdybym chociaż rzeczywiście chciał pozbyć się tego drugiego, miałbym przynajmniej poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Ale to był czysty przypadek! Jak już raz zaznaczyłem, ludzie pogrążeni w rozpaczy zdolni są do różnych nieprzewidywalnych posunięć. Ten posiadał wybitne uzdolnienia w tym kierunku... Kiedy tylko zorientował się, że jego brat pożegnał się z życiem doczesnym, rzucił się na mnie. Niestety - nie przewidział, że pod nogami ma drewniany stołek. W napadzie furii, nie widząc niczego, oczywiście potknął się o niego. Nie byłoby to może nic szczególnego, gdyby nie to, że ku własnemu nieszczęściu w ręce nadal trzymałem nóż. Krótko mówiąc, potykając się wpadł prosto na mnie i, jak łatwo można przewidzieć, nabił się na rzeczony nóż. Takim oto sposobem stałem się zabójcą - i to seryjnym!
Jako przykładny obywatel i człowiek światły wykonujący zawód o dużej odpowiedzialności doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, co mnie teraz czekało. Zgodnie z kodeksem za spowodowanie śmierci człowieka wolnego lekarz zostaje pozbawiony ręki. Natomiast za zabójstwo... Cóż, przyjdzie mi pożegnać się z życiem. Mając przed sobą tak obiecującą perspektywę, a za sobą kryminalną przeszłość, odnalazłem w sobie żyłkę intrygancką i postanowiłem się ukryć. Tu w Babilonii mamy niezwykła różnorodność kryjówek i znalezienie idealnego miejsca nie zajęło mi zbyt wiele czasu. Udało mi się nawet spotkać dawnego przyjaciela - lekarza, który po utracie ręki (oczywiście z powodu śmierci pacjenta) zaszył się w jakiejś grocie z dala od ludzi (biedak, nie mógł sobie poradzić z tą stratą, a przecież on musiał oddać tylko rękę, co mam powiedzieć ja?!). Stanowimy osobliwą parę przyjaciół. On bez ręki, ja bez prawa do własnej ręki i życia. Dogadujemy sie świetnie, chociaż on nie rozumie dlaczego się ukrywam. Wciąż powtarza mi, że i tak mnie odnajdą, więc nie ma sensu tego przeciągać. Nieuleczalny przypadek skrajnego pesymizmu! Widocznie w tym odosobnieniu trochę zmienił poglądy. W tej kwestii nie zgadzamy się absolutnie i nie przyznał mi racji nawet wtedy, gdy wyłożyłem mu powodujące mną przesłanki. Widzicie, w moim przypadku jest to kwestia ambicji. Kiedy byłem małym chłopcem, każdy mówił mi, że kiedyś zostanę bohaterem i wszyscy będą o mnie mówić. Niestety trochę minąłem się z powołaniem i zostałem lekarzem. Jednak ambicja i pragnienie sławy nie opuściły mnie. I właśnie teraz, w kulminacyjnym momencie mojego życia, mam szanse sięgnąć po sławę! Dziwne to może okoliczności, ale w końcu nic tak nie przemawia do ludzi, jak cudze nieszczęście. Będę się tu ukrywał i opisywał ostatnie chwile mojego życia, a nadejdzie dzień, w którym ludzie będą pisać i śpiewać i moim tragicznym losie i wysławiać moją bohaterską (po ostatnie tchnienie) postawę.
Powiedziałem wcześniej, że wyrok przyjmę z podniesionym czołem. Teraz jednak, gdy powoli zbliżają sie szukający mnie strażnicy (czyż to nie ich podniesione głosy słyszę w oddali?) nie jestem pewien, czy trochę nie opuszczę tego czoła. Nie zrozumcie mnie źle. Nie chodzi o to, żebym się bał (chociaż przecież nawet najwięksi bohaterowie miewają chwile słabości), ale może lepiej będzie wyglądało, jeśli okażę trochę pokory? Sam już nie wiem... Właściwie to powinienem zostać wysłuchany, ale kto zechciałby mnie wysłuchać?! I tak nikt mi nie uwierzy. Mają narzędzie zbrodni, ofiary i zbrodniarza - nie ma tu miejsca na wątpliwości. Zawsze byłem dumny z naszego prawa. Jest tak idealnie przejrzyste. Każdy zna swoje miejsce i wie, co go czeka. Teraz jednak, kiedy dotyczy mnie to bardziej bezpośrednio niż kiedykolwiek wcześniej, już nie jestem aż taki zachwycony. Jakby to powiedzieć... Wniósł bym trochę zmian do naszego Kodeksu.
Ale...zaraz...czyżby..? To niemożliwe..! Jednak słyszę ich z całą pewnością! Zbliżają się. Szybko mnie odnaleźli. Ciekawe, swoją drogą, czy najpierw utną mi rękę, a potem dopiero zabiją, czy też odwrotnie? Chyba najpierw ta ręka. W końcu pierwszego uśmierciłem pacjenta... Obawiam się tylko, że kiedy już mnie zabiją i zostawią moje ciało na pastwę dzikich zwierząt przeczytają te zapiski, a wtedy bez dwóch zdań będą zmuszeni zabić mnie ponownie. Nie zamierzam stawiać wtedy oporu. Ostatecznie prawo to prawo i należy go przestrzegać.

sobota, 30 listopada 2013

W kategoriach ogólnych, oczywiście

Bezgranicznie kochała swoje odbicie w lustrze. Nie należy tego zjawiska mylić z narcyzmem. Nie kochała przecież siebie, nie pogrążała się w samo zachwycie. Kochała tylko. I wyłącznie zresztą też. Swoje odbicie w lustrze. Odbicie. Nic więcej. 

Tamtego ranka nadszedł jak gdyby nigdy nic kolejny wtorek. Po prostu. Obudziła się i już był. Zastanawiało ją czasem czy zawsze i wszystkim dzieje się to w ten sposób. Budzą się i wtorek już jest. Albo jakikolwiek inny dzień. Czy gdyby obudziła się na minutę przed północą zdążyłaby zobaczyć jak nadchodzi odsuwając w ciemność nocy dzień poprzedni? Pewnie nie. Zresztą, czy ktokolwiek da jej gwarancję, że dzień nadchodzi właśnie o północy? Ktoś ustalił tą granicę, powiedzmy to sobie szczerze, umowną i absurdalną, pomiędzy jednym a drugim dniem i teraz wszyscy zgodnie muszą twierdzić, że kolejny dzień zaczyna się dokładnie właśnie z wybiciem północy. A przecież, gdyby się tak trochę zastanowić, to nie zawsze tak jest! Czy dzień nie zaczyna się wtedy, gdy się budzimy (niezależnie, o której to by nie było godzinie?). Nieważne zresztą. To i tak niczego nie zmieni i nie ma najmniejszego znaczenia dla tej historii. 

Zatem nadszedł wtorek. Wstała z łóżka i postanowiła, że od tego momentu będzie lepszym człowiekiem. W kategoriach ogólnych oczywiście (cokolwiek by to miało oznaczać). Postanawiała to z równym zapałem dość często. Potem zapał słabł. I słabł jeszcze troszkę. Potem nie pamiętała co to miała zrobić, że stać się lepszym człowiekiem. Potem przychodziło zwątpienie w sens istnienia (w kategoriach ogólnych oczywiście) i tak dalej. Kolejne potem następujące po sobie zawsze dokładnie w tej samej kolejności były czymś pewnym. Rzeczy pewne dają niepokojące poczucie spokoju. Dlatego postanowiła, że tym razem nie pozwoli by stało się jak zwykle. Będzie inaczej. Naprawdę stanie się lepszym człowiekiem (w kategoriach ogólnych oczywiście) .

Był wtorek. Dość wczesna poranna godzina. Powiedzmy, że szósta rano. Przeciągnęła się leniwie, wstała z łóżka. Spojrzała w lustro i obdarzyła swoje ukochane odbicie najpiękniejszym uśmiechem na jaki była w stanie się zdobyć o tak wczesnej godzinie. Stojąc tak, zahipnotyzowana przez własne odbicie w lustrze, postanowiła, że musi przypomnieć sobie swoje imię. Dawno się już nim nie posługiwała, zatonęło gdzieś w mrokach jej pamięci, ale gdzieś musiało się czaić. tak, przypomni je sobie już dziś, ale potem. Trochę bardziej potem niż jest teraz. Imię może jej się jeszcze przydać (w kategoriach ogólnych, oczywiście) więc przypomni je sobie na pewno. Tyle, że potem.

Sinusoidalny lęk przestrzeni

Zniewolona konkluzjami mknę przez świat wciśnięty w konwenanse. Gna mnie cień schematów, wzorców, prawideł. Wskazuje na mnie wołając: „Jedyne, co liczy się na tym świecie to sinus kąta alfa!”. Nie obracając się biegnę dalej przed siebie. Naprzemiennie wspinam się z mozołem, to znów staczam po stromych zboczach sinusoidy. „Ach więc tak! - myślę – świat to niekończąca się sinusoida.” Ale czy tak jest naprawdę? Czy też to cywilizacja i ludzkie życie układają się sinusoidalnie na kuli świata?

„Kimże jest kat bez ofiary?” pyta wnet przechodzień balansującą na krawężniku wronę. „Ofiarą braku ofiary” odpowiada ta wykonując podwójny piruet lecz zniechęcona brakiem aplauzu ulatuje wnet gdzieś w przestworza. Przechodzień milknie zawstydzony jej mądrością. „A kimże jest przechodzień bez chodnika?” pyta patrząc jak ten ostatni znika spod jego stóp. Lecz chodnik ulatuje już w ślad za wroną chichocząc szaleńczo. I kolejne pytanie pozostaje bez odpowiedzi.

A mnie wciąż gna ten nieustępliwy cień. Chce zamknąć mnie w schemacie. Czeka tylko na chwilę mojej nieuwagi, by dorwać mnie w te swoje długaśne szpony i raz na zawsze dopasować do wzorca. Ale kimże on jest by dyktować mi warunki? „Jesteś tylko pionkiem w matni dziejów.  A każdy pionek musi mieć z góry wytyczoną ścieżkę.” - woła za mną dysząc zmęczony długą pogonią. „Nie dam Ci się wepchnąć w schemat” – krzyczę do niego. „Pamiętaj, nikt nie może żyć poza schematem” – odpowiada mi jeszcze padając wykończony biegiem.

Nad dachami miasta unosi się mrówcza pieśń zwycięstwa. Przechodzień wyzwolony ze schematu chodnika wytycza sobie patykiem nową ścieżkę. Lecz nie wie jeszcze, że świat jest odwiecznym kompromisem. Brak ofiary czyni z kata ofiarę. Brak schematu staje się schematem. I tylko wrona przygląda się temu z oddali sparaliżowana sinusoidalnym lękiem przestrzeni.