czwartek, 12 grudnia 2013

Sklep Tytoniowy - Álvaro de Campos (Fernando Pessoa)

Jestem niczym
Nigdy nie będę niczym
Nie mogę chcieć być niczym
A przecież mam w sobie wszystkie sny świata

Okna mojego pokoju
Mojego pokoju, pokoju jednego z milionów ludzi, o którym nikt nie wie kim jest
(A gdyby wiedział, co mógłby wiedzieć?)
Zwracasz się ku tajemnicy pewnej ulicy przemierzanej nieustająco przez ludzi,
Ku ulicy niedostępnej żadnym myślom.
Prawdziwej, niemożliwie prawdziwej, pewnej, nieświadomie pewnej
Jak tajemnica rzeczy ukryta w kamieniach i istotach
Jak śmierć przynosząca wilgoć murom i siwe włosy ludziom
Jak Przeznaczenie prowadzące powóz wszystkiego drogą niczego

Jestem dziś pokonany, jak gdybym poznał prawdę
Mam dziś umysł jasny, jak gdybym wkraczał w śmierć
I nie miał silniejszej więzi z rzeczami
Niż pożegnanie zmieniające ten dom i tę stronę ulicy
W rząd wagonów pociągu, i odjazd odgwizdany
Z wnętrza mojej głowy,
I drżenie mych nerwów i skrzypienie kości w chwili odjazdu

Jestem dziś zagubiony jak ten, kto myślał i poznał i zapomniał.
Jestem dziś rozdarty pomiędzy lojalnością, którą jestem winien
Sklepowi Tytoniowemu po drugiej stronie ulicy, jako rzeczy realnej zewnętrznie
I wrażeniu, że wszystko jest snem, jako rzeczy realnej wewnętrznie

Przegrałem we wszystkim
Ponieważ nie miałem żadnego celu, być może wszystko było niczym
Od nauk, jakich mi udzielono
Uciekłem przez okno na tyłach domu.
Zawędrowałem na wieś z wielkimi zamiarami
Lecz odnalazłem tam tylko trawę i drzewa
A gdy byli ludzie, to tacy sami jak wszędzie
Odchodzę od okna, siadam na krześle. O czym mam rozmyślać?

Cóż wiem ja o tym, czym będę, ja, który nie wiem czym jestem?
Być tym o czym myślę? Lecz myślę o byciu tyloma rzeczami!
I jest tylu, którzy myślą być tym samym, lecz nie możemy być tym wszyscy!
Geniusz? W tej chwili
Sto tysięcy umysłów widzi się w snach genialnymi jak ja
A historia nie wspomni, któż wie?, nawet o jednym.
Nie pozostanie choćby mierzwa tylu przyszłych podbojów
Nie, nie wierzę w siebie
W każdym domu wariatów obłąkani szaleńcy mają tak wiele prawd!
Ja, który nie mam żadnej prawdy, jestem bardziej czy mniej prawdziwy?
Nie, ani w siebie…
Na ilu poddaszach i nie-poddaszach tego świata
Nie ma w tej godzinie geniuszy-dla-samych-siebie śniących?
Ileż pragnień wzniosłych i szlachetnych i wyrazistych -
Tak, prawdziwie wzniosłych i szlachetnych i wyrazistych -
Lecz któż wie czy osiągalnych,
Nigdy nie ujrzy prawdziwego światła słonecznego, ani nie zostanie wysłuchanych przez ludzi?
Świat należy do tego, który rodzi się by go podbić
A nie do tego który śni, że mógłby go podbić, nawet gdyby miał rację.
Miałem marzenia większe niż czyny Napoleona.
Utuliłem do wyimaginowanej piersi więcej ludzkich istnień niż Chrystus,
Stworzyłem w sekrecie filozofie o jakich żaden Kant nie napisał.
Lecz jestem, i być może zawsze będę, tym z poddasza,
Nawet jeśli nie mieszkam na nim;
Zawsze będę tym, który nie narodził się w tym celu;
Zawsze będę jedynie tym, który miał zalety;
Zawsze będę tym, który czekał by otwarli mu drzwi pod ścianą bez drzwi
I zaśpiewał pieśń Nieskończoności w jakimś kurniku,
I usłyszał głos Boga w zakrytej studni.
Wierzyć w siebie? Nie, ani w nic.
Niech Natura wyleje na moją rozpaloną głowę
Swoje słońce, swój deszcz, wiatr mierzwiący moje włosy
I resztę, która nadejdzie, jeśli nadejdzie lub musi nadejść, lub niech nie nadchodzi
Sercowi niewolnicy gwiazd
Zdobyliśmy cały świat zanim wstaliśmy z łóżka
Lecz obudziliśmy się i jest on zamglony
Wstaliśmy i jest on obcy
Wyszliśmy z domu i jest on całą ziemią
I Układem Słonecznym i Drogą Mleczną i Nieokreślonym

(Jedz czekoladki, mała;
Jedz czekoladki!
Spójrz, nic w świecie nie ma więcej metafizyki niż czekoladki.
Spójrz, wszystkie religie świata nie nauczą więcej niż cukiernia.
Jedz, brudasie, jedz!
Czyż mógłbym jeść czekoladki z tą samą prostotą z jaką jesz je ty!
Ale zastanawiam się i, zdejmując srebrny papier, który jest folią aluminiową,
Rzucam to wszystko na podłogę tak, jak rzuciłem życie.)

Ale przynajmniej z rozgoryczenia z powodu tego, czym nigdy nie będę
Pozostają te pospiesznie zapisane wersy,
Zburzona brama do Niemożliwego.
Ale przynajmniej ofiarowuję samemu sobie pogardę bez łez,
Szlachetny choćby w tym szerokim geście, którym zrzucam
To brudne ubranie, którym jestem, pozbawiony miejsca w odwiecznym biegu rzeczy,
I zostaję w domu bez koszuli.

(Ty, która pocieszasz, która nie istniejesz i dlatego pocieszasz
Albo grecka bogini, wyobrażona jako ożywiony posąg,
Lub rzymska patrycjuszka, niemożliwie szlachetna i nikczemna,
Lub księżniczka trubadurów, czarująca i barwna,
Lub osiemnastowieczna markiza, wydekoltowana i odległa,
Lub słynna kurtyzana z czasów naszych ojców,
Lub nie wiem cóż nowoczesnego – nie wyobrażam sobie niczego -,
Wszystko to, czymkolwiek by było, czym byś była, jeśli może natchnąć, niech natchnie!
Moje serce jest jak opróżnione wiadro
Tak jak ci co przywołują duchy, przywołuję
Sam siebie i nie odnajduję niczego.
Podchodzę do okna i widzę ulicę z absolutną jasnością.
Widzę sklepy, widzę chodniki, widzę przejeżdżające samochody,
Widzę ubrane żywe istoty, które się mijają,
Widzę psy, które też istnieją,
A wszystko to ciąży mi jak wyrok wygnania,
I wszystko to jest mi obce, tak jak wszystko inne.

Żyłem, uczyłem się, kochałem i nawet wierzyłem,
A dziś nie ma żebraka, któremu bym nie zazdrościł dlatego tylko, że nie jest mną.
Dostrzegam łachmany i rany i fałsz każdego z nich,
I myślę: być może nigdy nie żyłeś, nie uczyłeś się, nie kochałeś, ani nie wierzyłeś
(Bo wszak możliwym jest dokonywać tego wszystkiego nie zrobiwszy niczego);
Być może ledwie istniałeś, tak jak jaszczurka, gdy odcięto jej ogon
I ten ogon wije się wciąż u boku jaszczurki

Zrobiłem ze sobą to, czego nie umiałem,
A tego co mogłem nie zrobiłem
Kostium, który przywdziałem był pomylony
Rozpoznali mnie od razu jako tego, którym nie byłem i nie zaprzeczyłem i zgubiłem sam siebie.
Gdy chciałem zdjąć maskę,
Była przytwierdzona do twarzy.
Gdy ją zdjąłem i zobaczyłem się w lustrze
Byłem już stary
Byłem pijany, nie umiałem już nosić kostiumu, którego nie zdjąłem.
Wyrzuciłem maskę i zasnąłem w garderobie
Jak pies tolerowany przez zarządcę
Gdyż jest nieszkodliwy
I zapiszę tę historię by dowieść, że jestem wzniosły


Muzyczna esencjo moich bezużytecznych wierszy,
Gdybym tylko mógł spojrzeć na ciebie jak na coś, co sam stworzyłem,
Zamiast wiecznie tkwić naprzeciw Sklepu Tytoniowego z przeciwnej strony ulicy,
Depcząc stopami świadomość własnego istnienia,
Jak dywan, o który potyka się pijany
Albo wycieraczkę bez żadnej wartości, którą ukradli Cyganie.

Lecz właściciel Sklepu Tytoniowego podszedł do drzwi i zatrzymał się w nich.
Dostrzegłem go z bólem źle odwróconej głowy
I z bólem źle pojmującej duszy.
On umrze i ja umrę.
On pozostawi szyld, ja pozostawię wiersze.
W pewnym momencie umrze także szyld i umrą także wiersze.
Potem umrze i ulica, na której był szyld,
I język, w którym napisano wiersze.
Umrze także wirująca planeta, na której wszystko to się wydarzyło.
Na innych planetach, w innych galaktykach jakieś istoty podobne do ludzi
Będą wciąż tworzyły rzeczy podobne do wierszy i żyły pod rzeczami podobnymi do szyldów,
Zawsze jedna rzecz naprzeciw drugiej,
Zawsze jedna rzecz równie bezużyteczna jak druga,
Zawsze niemożliwe tak samo głupie jak możliwe,
Zawsze tajemnica w głębi tak samo prawdziwa jak sen o tajemnicy powierzchownej,
Zawsze ta lub zawsze inna rzecz, lub ani jedna ani druga.

Ale jakiś mężczyzna wszedł do Sklepu Tytoniowego (by kupić tytoń?),
I wiarygodna rzeczywistość staje nagle przede mną.
Podnoszę się energiczny, zdecydowany, ludzki,
I podejmę próbę zapisania tych wierszy, w których mówię coś przeciwnego.

Zapalam papierosa rozmyślając o tym, jak będę je pisał
I w tym papierosie odnajduję wyzwolenie od wszelkich myśli.
Podążam za dymem jak za własnym szlakiem,
I raduję się, w tej chwili wzruszającej i właściwej,
Wyzwoleniem od jakichkolwiek domysłów
I świadomością, że wszelka metafizyka jest wynikiem złego samopoczucia.

Później odchylam się do tyłu na krześle
Nieprzestając palić
Jak długo Los mi na to pozwoli, będę wciąż palił

(Gdybym ożenił się z córką mojej praczki
Być może byłbym szczęśliwy.)
Zrozumiawszy to wstaję z krzesła. Podchodzę do okna.

Mężczyzna wyszedł ze Sklepu Tytoniowego (chowając resztę do kieszeni spodni?)
Ach, znam go: to pozbawiony metafizyki Esteves.
(Właściciel Sklepu Tytoniowego stanął w drzwiach.)
Jakby wiedziony boskim natchnieniem odwrócił się i zobaczył mnie
Pomachał mi na pożegnanie, zawołałem do niego Żegnaj Esteves! I wszechświat
Zrekonstruował się na moich oczach, bez ideałów i nadziei,
A właściciel Sklepu Tytoniowego uśmiechnął się.


tłumaczenie: Dorota Grzybek
na podstawie: http://www.citador.pt/poemas/tabacaria-alvaro-de-camposbrbheteronimo-de-fernando-pessoa

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz